Spotkanie Kamil Czajkowski Poznań 2007 mijamy się mniej lub bardziej obojętnie nasze orbity nie krzyżują się już prawi...

03:03:00 by Kamil Czajkowski

Spotkanie
Kamil Czajkowski Poznań 2007

mijamy się mniej
lub bardziej obojętnie
nasze orbity nie krzyżują się
już prawie wcale

pewnie, że można okrzyknąć to
cudem natury
harmonią nieodgadnionego kosmosu

można się nawet tym zachwycić
i napisać wiersz mniej
lub bardziej obojętnie

a może powinniśmy właśnie
pewnego krwistopiątkowego popołudnia
ukrzyżować nasze orbity
w milczeniu        

„Zapomnieć ludzi, a bywać u osób, krawat mieć ślicznie zapięty”.
Cyprian Kamil Norwid „Marionetki”

Spotkanie - zbliżenie się ku sobie dwóch różnych, zawsze jednak zupełnie wyjątkowych istnień, dwóch niepowtarzalnych odrębności. Łagodne, zwykle na początku nieco nawet nieśmiałe: bez cienia agresywnej syntezy, narzucania się czy mieszania ze sobą. Przeciwnie, delikatnie, lecz zarazem stanowczo wytyczające wyraźne granice. Lubię te granice nazywać "krawędziami samotności'. Bo spotkanie to właśnie zwarcie się przestrzeni sąsiadujących ze sobą samotności, a każdy człowiek jest w swoisty sposób zamknięty w przestrzeni własnej samotności.


Chciałoby sie nawet powiedzieć - uwięziony we własnej samotności. Zdaje sobie sprawę, że może to dla kogoś zbyt śmiałe stwierdzenie. Owszem. Niemniej  piszę je z pełną odpowiedzialnością, gdyż sam poznałem granice swojej samotności. Znam dobrze smak owocowej herbaty, ciche brzęczenie nocnej lampki i dotyk czyjejś nieobecności. Wgłąb własnej samotności brnie się jak w ciemność, gdzie jedynym światłem jest płonące gdzieś w środku pragnienie obecności. Coś w nas głęboko głośno krzyczy, że niewola naszej samotności nie jast stanem dla człowieka pierwotnym i ostatecznym. Może jest wynikiem jakiegoś pierwotnego skażenia naszej natury. Sartre mówił "piekło to inni", a ja chciałbym powiedzieć piekło to własna samotność. I właśnie tam na dnie samotności,  na granicy z obłędem, zaczyna rozbłyskać światło. Jego blask jest właśnie spotkaniem. Przebyłem tę drogę i wiem, że ci, którzy próbują udawać, iż nie ma w nich samotności, takiej najgłębszej, ukrytej na samym dnie istnienia, nigdy nie zaznają spotkania. Trzeba nam więc najpierw odnaleźć swoją samotność, uchwycić dokładnie jej kształt, zobaczyć jak głodna jest obecności. Usłyszeć i zachwycić się tym wołaniem. Zachwycić się samotnością, która jest niczym pustynia - zawsze drogą, nigdy ojczyzną.
            Zachwyt jest niezbędny dla spotkania. Zachwyt, który wypełniając sensem, aż po brzegi, naszą samotność, przelewa się także niejako poza jej krawędzie, ku napotkanej na swej drodze odrębności. Jest to przy tym zawsze zachwyt nad szczegółem. Prawda szczegółu uwydatnia się właśnie w spotkaniu. Pośród otaczających nas nieszczerych uogólnień, krzywdzących całościowych ocen i wszechobecnych przekłamanych generalizacji, tylko ona jest w stanie nas zachwycić. To prawda szczegółu skłania nas do zwrócenia się ku odrębności. Pragnienie tej właśnie pawdy szczegółu, którą się zachwycamy, wyzwala spętaną subiektywizmem i zniewoloną lękami świadomość, ku rzeczywistości. Czystej, wolnej, przejrzystej i przestronnej - rzeczywistości spotkania. Ukryte w nas pragnienie obecności to właśnie dotkliwy głód prawdy szczegółu.
            Jest to prawda tych właśnie wyciągniętych ku nam dłoni, która wybija nas z fałszu wszechobecnych, niedookreślonych rąk. Prawda tych właśnie zmęczonych, choć pełnych jasności błękitnych oczu, która wydobywa nas z kłamstwa wszechogarniających nas spojrzeń. Prawda tej właśnie stojącej teraz przede mną i uśmiechającej się nieśmiało osoby, która uwalnia od lęku przed otaczającym nas tłumem niewyraźnych ludzi. Prawdziwe spotkanie, jego bezpośredniość, precyzja i dosadność,  nie pozostawiają miejsca na złudzenia.
            Obok zachwytu nad ukrytym w naszej samotności pragnieniem spotkania oraz prawdą szczegółu, spotkanie otwiera nas na jeszcze jeden zachwyt. Mianowicie na fascynację swoją własną tożsamością. Własną tożsamość, przez wytyczenie granic spotkania, niejako dookreślamy. Stając na granicy swojej samotności i napotkanej odrębności, w której odnajdujemy pożądaną przez nas obecność, już nie próbujemy snuć naiwnych wizji o własnej nieskończoności, albo własnym nadmiarze. Zadowalamy się swoimi precyzyjnie wytyczonymi w spotkaniu granicami. Nawet jeśli bywają one czasem bolesnymi ograniczeniami, czy nawet upokarzającymi ułomnościami. Spotkanie umożliwia nam zachwyt nad własnym niewystarczeniem. W nim owa ułomność nie rodzi frustracji i nie przynosi beznadziei. Otwiera na pełną nadziei perspektywę dopełnienia. Perspektywę inną niż ta naiwna, każąca nam wierzyć, że dookreślimy się sami. Perspektywę, która nie ma nic ze zrodzonej z beznadziei, złudnej wizji samospełnienia. Przeciwnie, to dopełnienie jest dopełnieniem odrębnością innych. W spotkaniu nie następuje  synteza, ale jest w nim jak najbardziej miejsce na wymianę, na udzielanie się sobie, na dopełnienie. To w zasadzie jest właśnie naturą spotkania – wzajemne obdarowywanie.
          Wierzę w mistykę spotkania z każdym, bez wyjątku, napotkanym człowiekiem. Wierzę, że spotkanie to dar. Dar, wobec którego pozostajemy często tak bezlitośnie obojętni. Bo czy pochylamy się z należnym szacunkiem i  zaangażowaniem nad dziesiątkami codziennych małych lub większych spotkań. Czy nie przechodzimy czasem obok nich zupełnie beznamiętnie, zapatrzeni wyłącznie w swoje własne wnętrza. Wytężający wszystkie siły, by nie dostrzec spoczywającej na ich dnie samotności. Tak obłędnie starający się zagłuszyć wołanie o obecność. Tak naiwnie wierząc w samospełnienie. Dlaczego boimy się spotkania, tak bardzo go zarazem pragnąc? Dlaczego preparujemy jego substytuty i próbujemy się nimi nasycić? Owszem są one o wiele prostsze, ale nie zaspokajają głodu, nie dają pokrzepienia. Takim klasycznym substytutem spotkania jest ciągłe otaczanie się ludźmi. Nieważne jak liczne, czy nieliczne, maiłyby być to grupy. Tysięczny tłum, stuosobowa wspólnota, niewielkie grono – to jest zupełnie nieistotne. Tak czy inaczej nie można po prostu spotkać się z grupą, tłumem, wspólnotą czy gronem. Tłum nie ma oczu, którymi można by się zachwycić. Wspólnota nie ma konkretnych ust, które by do nas przemówiły. Grono nie posiada szczegółów, nad którymi moglibyśmy się zatrzymać. Samotność może być w ten sposób owszem, na chwilę oszukana, ale tym podobne substytuty spotkania nie są w stanie napełnić jej sensem. A przecież odnalezienie sensu jest wymogiem naszego szczęścia. Walcząc o prawdę osoby, o prawdę spotkania, walczymy więc o własne szczęście.
            Może warto by było wreszcie posłuchać rady Norwida i „zapomnieć ludzi, a bywać u osób”. Spróbować obudzić w sobie zachwyt nad szczegółem napotykanych odrębności, nad granicami własnej samotności i niewystarczalności, nad wzajemnym udzielaniem się. Otworzyć się na kontemplację i odkryć bijące ze spotkania źródło szczęścia.  

0 komentarze:

Prześlij komentarz